Sport

Dlaczego dziennikarze nie powinni się przyjaźnić z tenisistami

Dlaczego dziennikarze nie powinni się przyjaźnić z tenisistami

 

Turniej niskiej rangi, rozgrywany na południu Europy. Ktoś puka do mojego pokoju w hotelu. Otwieram, spodziewając się pani sprzątającej, a tam tenisista.

– Cześć, możesz mi pomasować plecy? Jutro jest finał, a tu nie ma masażystów.

– Eeee… ale wiesz o tym, ja jestem dziennikarką.

Na twarzy interlokutora (imię i nazwisko do wiadomości redakcji) wymalował się obraz lekkiego zniecierpliwienia.

– No ale chyba potrafisz masować?

Z biurami prasowymi turniejów rozpoczęłam współpracę, kiedy byłam o 10 lat młodsza i 10 kilo szczuplejsza. Nie powinno dziwić więc, że tenisiści i trenerzy proponowali mi wspólne spędzanie wolnego czasu w ustronnych miejscach, w połączeniu z konsumpcją produktów spożywczych oznakowanych banderolą. Szef, przewidując ewentualne zagrożenie, już na dzień dobry powiedział mi: „Nie możesz spoufalać się z zawodnikami. Oni sobie grają, ty o tym piszesz. Jesteś ponad tym”. Nie miałam wtedy chłopaka, a zawodnicy zdarzali się czasem bardzo przystojni, niektórzy nawet inteligentni. Łatwo nie było. Ale dzisiaj wiem, jak bardzo szef miał rację.

Tenisiści w większości przypadków też wiedzą. Niejedna ekscytująco zapowiadająca się konwersacja na players party umarła po pytaniu: „A ty czym się zajmujesz na turnieju?” i rozbrajającej odpowiedzi (nie umiem kłamać): „No w zasadzie…. to piszę teksty na stronę turnieju i mam opisać jak się wszyscy dobrze bawili na players party. A tamten pan to jest nasz turniejowy fotograf i przy tekście będą fotki”. Warto w tym momencie poczynić wzmiankę natury ogólnej, a mianowicie, rzadko który tenisista jest singlem, choć też i rzadko który ogranicza w związku z tym kontakty towarzyskie z dziewczętami w obcych krajach. Zapewne bezpieczniej jest spędzać czas z taką bez dostępu do narzędzi publikacyjnych.

Nie chodzi tylko o sprawy damsko-męskie i nie chodzi tylko o tenis. Dylematem każdego dziennikarza jest „co zrobić z tak pięknie zasłyszanym w prywatnej rozmowie cytatem”? Z reguły czeka go los anegdoty, czasem nawet opublikowanej bez podania autora wypowiedzi. Wtedy pojawiają się pretensje, że przecież to nie było w ogóle do druku. W zeszłym roku Sloane Stephens podczas obiadu z dziennikarzem opowiedziała o prywatnych zachowaniach Sereny Williams. Chociaż to był wywiad i Sloane o tym wiedziała, to jednak nieformalna atmosfera skłoniła ją do wygłoszenia kilku piarowo niezręcznych sformułowań. Opublikowano je.

I nawet trudno się temu dziwić, bo dziennikarz powinien być strażnikiem prawdy, poszukiwaczem informacji, osobą dokonującą analizy dla czytelników, a nie agentem zawodnika. Dlatego przyjaźń dziennikarza i polityka, muzyka, sportowca to zawsze będzie taka „szorstka przyjaźń”. Najlepiej, żeby była tylko oparta na wzajemnej sympatii i szacunku. Właśnie w polityce to widać dość dobrze. Gazety mają swoich informatorów, przekazujących to, co się dzieje w partii i co można opublikować, ale bez ujawniania nazwiska źródła. Sympatyzujemy ze sobą z bezpiecznego dystansu.

W marketingu zwyczajem jest szybkie przechodzenie na „ty”. Mówi się obiegowo, że to jest „próba kopiowania anglosaskiego zwyczaju”. Nie, to jest wymuszenie zasady wzajemności i skracanie dystansu na siłę. Sprowadzanie sytuacji, w której obie strony mają odrębne interesy (np. jedna chce otrzymać prowizję, druga nie chce zawrzeć umowy i stracić pieniędzy; jedna chce, by dobrze o niej pisano, druga chce pisać obiektywnie) do „z wujkiem się nie napijesz”?

W tenisie też się to sprawdza. Jestem na „ty” w kontakcie prywatnym z kilkoma zawodnikami, jeszcze z dawnych czasów. Ale na konferencji używam formy „pan”. Zauważyłam, że dzięki temu nie otrzymuję odpowiedzi „Eee, no bo wiesz Natalia jak to jest no”, tylko merytoryczną, rozbudowaną wypowiedź.

Wczorajsza konferencja prasowa z udziałem Jerzego Janowicza odbiła się szerokim echem w środowiskach prasowych. Oczywiście, odbiła się też echem w dyskursie publicznym między internautami. Zamiast dowalić więcej wpisów typu: „Janowicz przegrał z juniorem i strzelał fochy jak burak. A w niedzielę prowadził 2-0 z Chorwatem i przegrał buaahaha i co on chce szlema wygrać?” zmienili ton i zaczęli komentować: „Dobrze Janowicz powiedział, dowalił pismakom. Ma rację. Pismaki potrafią tylko krytykować, sami niech wezmą rakietę i grają”.

Tenisistę ocenia się po tym, jak gra, a dziennikarza po tym, jak pisze. Obie te role społeczne podlegają krytyce. I sprawa jest nie tylko polska. Prawa do krytyki broni 10 artykuł Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Największą ochronę przyznaje wypowiedziom politycznym i niepolitycznym, ale budzącym społeczne uzasadnione zainteresowanie. Na pewno możemy tu w ostrych słowach ocenić dziennikarstwo, ale też możemy zmieścić porażki rozpoznawanych sportowców. Raczej nikt nie będzie rozwodził się nad czasem 50-letniego pana Mańka z Łomianek w Maratonie Warszawskim, nawet jeśli pan Maniek źle przepracował okres przygotowawczy i osiągnął rezultat gorszy niż przed rokiem i znacznie gorszy niż dwa lata temu.

To prawda, że polscy sportowcy trenują w szopach. Niektórym udaje się zorganizować sobie bardziej komfortowe warunki, np. mistrz olimpijski w skoku przez konia, Leszek Blanik, trenował w rozbudowanym przedpokoju, bo lokalna sala gimnastyczna była zbyt mała do wykonania rozbiegu. O tym trzeba stale pisać i na szczęście są dziennikarze specjalizujący się w różnych dyscyplinach, którzy to robią.

(obrazek krążący po sieci jest śmieszny, ale temat jest poważny i nie można go bagatelizować)

Autor – nieznany 🙁

Jeśli chodzi o tenis – tu jest artykułów mniej, chociaż sobie akurat mam w tej kwestii niewiele do zarzucenia. Kiedy prowadziłam anglojęzyczny serwis, wypunktowałam np. niegospodarność w ITF. Na polskim gruncie – upadkiem działacza sportowego jest moim zdaniem brak zapewnienia możliwości pobytu w Australii Jerzego Janowicza, który na podstawie rankingu zakwalifikował się do szlema w Melbourne, a nie poleciał, bo nie miał pieniędzy. Polska to nie Hiszpania, że w drugiej i trzeciej setce mamy bez przerwy czterdziestu zawodników i każdego trzeba sponsorować albo wybierać dwudziestu najzdolniejszych. W Polsce mamy dwóch zawodników na pięć lat, którym trzeba pomóc, i zawsze łatwo jest ich wskazać.

Dobrze, że są prowadzone działania na rzecz upowszechnienia tenisa. Ale cóż z tego, że tenis w Polsce będzie powszechny i że znajdzie się 10-letnie diamenty, jak nikogo nie będzie interesować, za co ten diament ma jeździć na challengery czy kobiece ITFy z profesjonalnym szkoleniowcem w wieku 18 lat. Niech to dziecko się zajmie lepiej nauką w liceum. Janowicz zasługuje istotnie na wielki szacunek, że tonął w tenisowym bagnie, prawie nikt mu nie podawał ręki, a wybił się dzięki pracy własnej i swoch rodziców. Znamy takie przykłady: Justyna Kowalczyk, Zbigniew Bródka.

Ale szacunek do pokonania tej wielkiej i ciężkiej drogi nie oznacza automatycznego braku prawa do krytyki i analizy sytuacji w przypadku ciągu porażek. Te osiągnięcia i warunki, w jakich polscy tenisiści zaczynają, można przypominać wtedy, gdy przegrają np. półfinał Wimbledonu i wszyscy kibice w kapciach ruszają szturmem hejcić na portalach internetowych, bo skoro już obejrzeli pierwszy od czasu Igrzysk w Londynie mecz tenisa, to liczyli na sukces, a tak stracili trzy godziny przed telewizorem (a mogli posiedzieć na fejsie) i jeszcze sobie zepsuli humor.

Pompowanie balona też jest czymś innym niż realne ocenianie szans w analizie. Potrzeba tu obiektywizmu, bo na tym te analizy polegają. Dziennikarz jest zawodem zaufania społecznego i powinien się powstrzymać przed sztucznym nakręcaniem atmosfery. Ale porównajmy „Radwańska jest w gazie, doszła do finału, rozwali Serenę Williams!” z zapowiedzią meczu doświadczonego zawodnika, nr 21 ATP, z juniorem z futuresów. Ze zdolnym juniorem, owszem, ale tylko chłopcem. W razie wątpliwości, warto sięgnąć po kursy oferowane przez bukmacherów, bo ich trudno oskarżyć o pompowanie czegokolwiek, poza własnymi zyskami.

Często pomijanym aspektem jest też fakt, że dziennikarze nawet bardzo znanych redakcji mają zbliżone problemy do tenisistów z futuresów. Pamiętam swoją pierwszą konferencję prasową zapowiadającą turniej. Rzecz miała miejsce w dużym polskim mieście wojewódzkim. W wypełnionej sali konferencyjnej luksusowego hotelu prowadzący zakończył część oficjalną i zaprosił na poczęstunek. Spokojnie obróciłam się do torebki, włożyłam do niej folder reklamowy, zamknęłam torebkę i… zobaczyłam dookoła pustkę. Odwróciłam głowę, a tam, przy stole, plan filmowy skeczu kabaretowego „otwarcie supermarketu”. Natura uczy się na błędach. Najpierw stworzyła mrówkojada o ograniczonej przepustowości swojej pochłaniającej mrówki trąby, a potem stworzyła dziennikarza i zaprosiła go na konferencję z poczęstunkiem.

Tenis Love nie otrzymało akredytacji na Puchar Davisa z Chorwacją (nie byliśmy nawet na tyle istotni, żeby otrzymać informację o odrzuceniu wniosku). Przypuszczalnie impreza cieszyła się aż tak wielkim zainteresowaniem poważnych redakcji i wyczerpano akredytacyjne limity. Po powrocie z Katowic (tu wielkie ukłony dla organizatorów za okazane nam zaufanie) zajmę się monitoringiem mediów, ile osób tak naprawdę pisało o meczu na Torwarze z Torwaru i czy jest to liczba odpowiadająca zwyczajowej pojemności biur prasowych. To planowane badanie ma podstawy empiryczne: na niektórych imprezach, gdzie byłam gościem, widywałam masę anonimowych dziennikarzy jedynie w godzinach otwarcia bufetu z cateringiem. W kuluarach żartuje (?) się, że w ten sposób redakcje płacą stażystom.

Temat finansów dziennikarzy, zwłaszcza piszących o tenisie, to temat na odrębny wpis. Powiem tyle, że przez kilka lat utrzymywałam się samodzielnie na bardzo satysfakcjonującym młodą kobietę poziomie. O mojej karierze zawodowej można przeczytać w dziale „o mnie”. Aktualnie tylko prowadzę sobie bloga – dla satysfakcji własnej i, mam nadzieję, czytelników.

Podobnie jak tenisiści na futuresach, również i dziennikarze sypiają w obskurnych hostelach, na karimatach u znajomych, podróżują za swoje pieniądze (czasem zresztą wygrane na zakładach sportowych – tak jak i u tenisistów), a zapłatę otrzymują w cateringu i akredytacji. Nie poczuwam się do bycia niewolniczką klikalności, ale wiem, że niektórzy muszą, i w sumie szkoda, że nikt z przekory nie odpowiedział Janowiczowi: „To weź komputer i napisz tekst, który ludzie będą czytać. Bo my też mamy swoją drogę do przebycia – tak samo, jak tenisiści”.

W tym miejscu dziękuję osobom, które lubią moje teksty i które zasponsorowały mi pobyt w Katowicach w warunkach znacznie różniących się od opisanych powyżej ;).

Podobne wpisy:

Previous article
Wtorek w Spodku: o występach Polek i łapaniu tenisistki
Next article
Flesz: jeden gem Kubota, siedem Michała
About the author
related articles