Sport

US Open 2014 oczami korespondenta

US Open 2014 oczami korespondenta
„Na US Open od 1988 roku, czyli nie byłeś jeszcze w planach…” –

Takimi słowami raczył mnie poczęstować pewien starszy Kanadyjczyk, który siedział obok mnie podczas meczu pierwszej rundy US Open pomiędzy młodziutką Francoise Abandą a Sabine Lisicki. I gdyby nie on, myślałbym, że znalazłem się w niemieckim teatrze. Zgromadzona publiczność prezentowała podobny poziom, co zebrane na korcie tenisistki – zachowywała się ospale. Jedynie dwóch jegomości zasiadających w górnej części trybun „trzynastki” postanowiło zamęcić spokój – Kanadyjczyk i osoba z dalekiej Polski. Po meczu wtopiłem się w tłum dzieciaków czekających z wielkimi piłkami na autograf niemieckiej tenisistki. Jednak nie jestem z tych, którzy zbierają podpisy zawodników. Te chwilę wolę wykorzystać na rozmowę. Nawet, jeśli nie trwa ona dłużej niż 15 sekund. Zapytałem Sabine (w języku polskim): Jak myślisz, dasz radę dojść do finału? Odpowiedziała (piękną polszczyzną, rzecz jasna): Zobaczymy. Niestety, plany zostały pokrzyżowane przez Marię Szarapową. Na US Open 2014 postanowiłem kibicować osobiście „naszym”. Nie tylko tym tenisistkom, które reprezentują Polskę, ale również tym, które występują pod inną flagą a polskich korzeni się nie wstydzą. Do dzisiaj w głowie pozostaje mi obrazek, kiedy podczas jednego z dnia treningowego zaskoczony byłem, że podczas sesji treningowej Aleksandry Woźniak liczba obserwujących była równa zero. Do czasu, kiedy nie przystanąłem na jednej z metalowych ławeczek. Potem nieśmiale pojawiała się grupka fanów, którzy troszkę zmieszani pytali się kto to jest. Większość przemykających ludzi spieszyła się by zdążyć na trening Alize Cornet czy trenującego niepodal Tomasa Berdycha.

Aby dodać otuchy trenującej w skwarze przypominającym ten z Sahary, krzyknąłem: Dawaj Ola! Zaskoczona, uderzyła piłkę w siatkę. Obróciła się i uśmiechnęła.
aleksandra woźniak

Aleksandra Woźniak
Foto: Sebastian Góral, Nowy Jork 2014
Gwiazdy do wzięcia (prawie) od zaraz

To właśnie najbardziej mi się podoba w całym szaleństwie – gwiazdy na wyciągnięcie ręki. Pomijające trzy główne areny nowojorskiego turnieju, które są w sąsiedztwie i mają własne korytarze prowadzące z pomieszczeń zawodników na korty – drogi do pozostałych aren prowadzą przez przestrzeń przeznaczoną dla publiczności. Któż z nas nie chciałby zobaczyć na własne oczy znanych ze szklanego pudła Leonardo di Caprio czy Angeliny Jolie? I to na własne oczy? Oczywiście nie chodzi mi tutaj o filmowe ikony, a o gwiazdy świata tenisa. Taką możliwość daje nam właśnie wielkoszlemowy turniej, gdzie pomiędzy olbrzymim tłumem tenisowych świrów przemykają niezuważenie sławy. Mats Wilander? Proszę bardzo.

Podobne wpisy:

Previous article
Mats Wilander
Next article
Karolina Jaśkiewicz
About the author
related articles
Petko
Nadal